Dzień z folklorem zaczynamy. Gitega i Gishora to dzisiejszy cel naszej podróży. Jedziemy tylko z kierowcą. Na szczęście. Jest luźniej. Tym razem siedzę z przodu, więc mogę w końcu robić zdjęcia z drogi. Z Bujumbury wydostajemy się tą samą drogą, którą przyjechaliśmy z Rwandy, czyli mamy dłuuuugo pod górkę. Jedziemy aż wjeżdżamy w nisko wiszące chmury i odbijamy w prawo, w głąb Burundi. Mijamy świeżo przewrócone na serpentynach samochody ciężarowe, co przypomina nam, że podróżowanie samochodami w tym kraju nie jest bezpieczne. Musiały nieźle zasuwać. Tym razem nam się udaje. Dojeżdżamy do Gitegi. Wstępujemy na chwilę do Muzeum Narodowego i oglądamy kolekcję starych zdjęć władców Burundi oraz przedmiotów służących Burundyjczykom do wyrobu piwa, czy produkcji żywności. Nasz pobyt nie trwa długo. Śpieszymy się do Gishory. Wyjeżdżając z Gitegi, skręcamy w piękną, pomarańczową drogę. To lubię. Pomarańczowa ziemia, pomarańczowe kałuże, brudne afrykańskie dzieci stojące i machające nam przy drodze. Paweł mówi, że czuje się jak papież podczas pielgrzymki. A mi po prostu podoba się, że mogę zobaczyć Pomarańczową Afrykę. Tak wyglądają afrykańskie drogi.
Jesteśmy w Gishorze. To burundyjskie sanktuarium bębniarzy/tamburyniarzy (Sanctuaire Des Tambours). Zamierzamy obejrzeć ich występ. Ups! Nie jest tanio. Kosztuje 100 000 franków. Od czego jednak mamy naszego kierowcę. Targuje się i płacimy za występ 80 000 franków. Siadamy we czterech pod blaszanym dachem. Przed nami odbędzie się specjalny pokaz burundyjskiego folkloru.
To, co się wydarzyło podczas najbliższej pół godziny zapamiętam na zawsze. Przeszło to najśmielsze moje oczekiwania. To było niesamowite. Dwudziestu czterech tamburyniarzy dało tak niesamowity koncert, że szczęka mi opadła. To najbardziej ekscytująca atrakcja Burundi, jaką udało nam się zobaczyć. Reszta nie umywa się do tego pokazu. Taniec, śpiew, skoki, wygłupy, a przede wszystkich fantastyczna gra ba bębnach. Niesamowite. Zasłużyli na ogromne brawa z naszej strony. Nie tylko jednak od nas. Pokaz obejrzała razem z nami cała wioska, która nagrodziła bębniarzy gromkimi brawami i okrzykami. Piorunujące wrażenie. Naprawdę bark słów, aby opisać ten pokaz. Jedźcie tam. Warto.
Nawet małe dzieci podchwyciły rytmiczne uderzenia w bębny i zaczęły tańczyć razem w nimi. Niestety pół godziny minęło w mgnieniu oka. Stanowczo za szybko. Chciałoby się to oglądać i słuchać dłużej. To jednak koniec. Zdążyłem zrobić z 500 zdjęć. Robert nakręcił film. Bębniarze wychodzą po kolei, jakby prezentowali napisy końcowe w rodzaju „Udział wzięli…”.
Na koniec sami możemy spróbować uderzyć kilka razy w bęben razem z nimi. To nie takie łatwe. Pół godziny grania z pełnym zaangażowaniem, a takiego im nie brakowało, do tego skakanie i tańczenie może wykończyć. Dźwięk bębnów jest niesamowity.
Bębniarze mogą być nieco zawiedzeni, bo po naszym pokazie pojawiła się kolejna grupa turystów. Muszą grać raz jeszcze. Tym razem chyba się nie zgodzą na obniżenie ceny. Ale grać w ten sposób przez cały dzień to musi być nieziemski wysiłek.
My wracamy jednak do Gitegi. Tankujemy i w najgorszej z możliwych lokalnych spelun zatrzymujemy się na colę. Na haku wisi coś, co kształtem przypomina kozę. Jej głowa leży tuż obok, na stole. Wokół kozy mnóstwo much. Na tej samej desce, co głowa kucharz kroi kawałki mięsa na mniejsze porcje i obtacza w soli. A może i w muchach? I kładzie je na grilla. Smacznego. A jednak się skusiłem. Do tego cola w brudnych butelkach pita bez słomek. Jak ten posiłek mnie nie rozłoży to chyba już będę mógł zjeść wszystko. A koza pyszna. Na deser zamawiamy jeszcze bananowe frytki i żegnamy to nieco podejrzane miejsce zanim zrobi się jeszcze bardziej nieprzyjemnie niż jest teraz. Spojrzenia, które czujemy na sobie są coraz mniej przyjazne. Wariat w łachmanach z drewnianym karabinem dopełnia całości. Było ciekawie. Wystarczy.