To była męczarnia i wyczekiwanie na budzik jak na zbawienie. Ale w końcu zadzwonił i możemy ruszać. Pogoda dopisuje. Wulkany w promieniach wschodzącego słońca wyglądają niesamowicie.
Ruszamy. Parę kroków w świetle czołówek, ale po kilku chwilach jest widno na tyle, że są niepotrzebne. Przed nami około 900 metrów pod górę. Bez chwili przerwy. Stromo pod górę. Najpierw w błocie przez las senecji i slalomem pomiędzy gałęziami i korzeniami. Trzeba uważać, bo jest bardzo ślisko. Dobrze, że nie pada. Jest ciężko. Zadyszka dokucza cały czas. Wydaje się, że szczyt już za chwilę. A my ciągle w lesie, w korzeniach i błocie. Podpieramy się rękoma i pniemy do góry. Las powoli robi się rzadszy. Korzenie zastępuje trawa, całe wielkie i strome zbocze trawy. Nachylenie nie pozwala odetchnąć.
Wzmaga się wiatr. Jest coraz zimniej. Kończy się trawa i zostaje tylko powulkaniczny żużel. Nagle zza chmur i mgły wyłania się szczyt i wielka antena. Jeszcze tylko kilka kroków pod górę. Niby niewiele do celu, ale ta chwila trwa i trwa i trwa. Aż w końcu jest! Zdobywam Karisimbi, najwyższy szczyt Rwandy. Pierwszy cel wyjazdu zrealizowany. Zajęło nam to 3 godziny i 50 minut. Jest godzina 9.40. Wysokość 4506 m n.p.m. Dokumentujemy nasz pobyt zdjęciami we mgle. Wprawdzie mało co na nich widać, ale dowód musi być. Toniemy w chmurach. Dookoła porozrzucane blachy, jakieś metalowe części. Nikt nie wiem co to za konstrukcja była/jest/będzie na samym szczycie Rwandy. Podziwiamy jeszcze jak nasza obstawa dba o nasze bezpieczeństwo. Grzecznie siedzą w równych odstępach dookoła wierzchołka, bacznie obserwując co się dzieje, z karabinami gotowymi do strzału. W końcu to nie byle kto jest na szczycie. To my! ;-) Świętujemy sukces delicjami z Polski i schodzimy.
Nie wiem co jest łatwiejsze. Zejście, czy podejście. Pod górę zadyszka nie dawała spokoju. A w dół ześlizgujemy się po błocie. Kilka razy lądujemy na tyłkach. Prześlizgujemy się pomiędzy gałęziami korzeniami. I po dwóch godzinach jesteśmy w bazie. Mamy chwilę odpoczynku. Przebieramy się w suche i lżejsze ciuchy, zwijamy namiot i dalej w dół. Jeszcze tylko cztery godziny wędrówki przez bagna i wracamy do punktu wyjścia do rumiankowych pól.
Mamy szczęście. Podczas wędrówki nie spadła ani jedna kropla deszczu. To nie takie normalne, bo to przecież las deszczowy. Ale chyba podczas deszczu nie udałoby się nam zdobyć góry. A na pewno byłoby znacznie trudniej i niebezpieczniej. Rozdajemy naszym tragarzom i przewodnikom na pamiątkę pocztówki. Tragarze dostają zasłużone 20 dolarów i pozostaje tylko czekać na Grzegorza, aż po nas przyjedzie. Nie czekamy jednak bezczynnie. Zabieramy się ze spotkanymi Polakami i podjeżdżamy z nimi kilka kilometrów. Dopiero tu przesiadamy się do Hiluxa Grzegorza. I dopiero w tym samochodzie dopada nas ulewa. Ale to już po trekkingu. Teraz może się wypadać. Grzegorza zaprasza nas na kolację do Ruhengeri. Świętujemy udane wejście na szczyt bananowym piwem. Jest nieco inne niż to z Kigali, z posmakiem papierosów (to pewnie wina większej ilości sorgo). Z lekkim szumem w głowie wracamy na misję. Mamy jeszcze jedną buteleczkę piwa na drogę, którą kończymy już na miejscu, w pokoju, na spokojny sen. Dobranoc.
cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl