Wygodne łóżka, pyszne śniadanie, ciepły prysznic. Czego chcieć więcej. Ta misja dostaje od nas pięć gwiazdek. Ale dziś najważniejsze jest dla nas Karisimbi. To nasz cel pobytu w Rwandzie. Z samego rana ruszamy do siedziby Volcanos NP. To tu zbierają się grupy wychodzące na wulkany, grupy odwiedzające górskie goryle, no i my. Na Karisimbi nikt więcej nie idzie. Mamy pożyczony namiot i karimatę. Grzegorz wykłóca się jeszcze o nasze obiecane karimaty. Dobrze, że z nami przyjechał i zna kinyarwanda. Dzięki temu wprawdzie nie dostajemy karimat, ale zamiast nich bierzemy jakąś piankę i dodatkowy śpiwór. Jedną noc jakoś przetrwamy, nawet jak będzie zimno. Kolejny etap to przejazd do miejsca startu trekkingu. Przejazd równym asfaltem przygotowanym specjalnie dla turystów. Ale tylko do pewnego momentu. Parę następnych kilometrów jedziemy podłą, powulkaniczną drogą. Dookoła różne uprawy. Najbardziej rzucają się w oczy rozległe pola rumiankowe. I co się okazuje? Te uprawy są tu pozakładane pod turystów. Tak nie wyglądają prawdziwe pola uprawne w Rwandzie. W rzeczywistości rwandyjskie pola to niewielkie poletka poupychane na wzgórzach. Jedne obok drugich. A tu ogromne rumiankowe pola, rozległe plantacje ziemniaków, kukurydzy i innych upraw. To po to, aby pokazać turystom jak w Rwandzie jest fajnie. Ale to tylko pokaz. Dla turystów. Podobnie machające do nas dzieci i ludzie nauczeni podczas obowiązkowych wieców jak odnosić się do białych. To trochę smutne. Ciekawe, ile osób wie, że to nie jest prawdziwa Rwanda, że to na pokaz. My wiemy.
Po przyjeździe na parking przewodnik w naszym imieniu wybiera dwóch tragarzy. Mamy trochę rzeczy i z czystym sumieniem damy zarobić Rwandyjczykom. Dostaną od nas po 10 dolarów za jeden dzień pracy. Dla nich to dużo. Ile rzeczywiście jest dla nich, a ile dla jakiejś organizacji ich zrzeszającej? Nie wiemy. Co ciekawe. W Rwandzie nie jest przyjęte dawanie napiwków. Wręcz przeciwnie. Mogłoby się to okazać zgubne dla tragarzy, jeżeli dostaliby od nas napiwek. Dlaczego? Przez sąsiedzką zazdrość. Sąsiedzi widząc, że ktoś ma więcej są w stanie go otruć. To jest podobno na porządku dziennym. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nie będziemy przyzwyczajać Rwandyjczyków do czegoś, co nie jest tu normą.
Początkowo wśród rumiankowych pól, później stromo pod górę, aż w końcu przez niekończące się bagna idziemy w stronę Karisimbi. Ta sama droga prowadzi też początkowo na Bisoke. My odbijamy jednak w lewo. I idziemy na bagna. Na bagna, o których wiedzieliśmy, ale nie myśleliśmy, że będzie ich aż tak dużo. Przedzieramy się przez gęsty las, wśród raniących ręce pokrzyw i kolczastych gałęzi. Wpadamy po kostki w grząskie błoto. Dobrze, że nie pada. To tu przydałyby się wodery, a nie w Ugandzie. A to właśnie w Ugandzie je mieliśmy ze sobą. To tu jest prawdziwe, niekończące się bagnisko. Po kamieniach, korzeniach i śliskim błocie coraz wolniej zmierzamy do góry. Coraz wolniej, bo wysokość daje o sobie już znać. Jest dość ciężko. Przewodnik jednak gna bardzo szybko. Wpadł nawet na pomysł, aby na szczyt wejść już dziś. Nie idziemy. Idziemy swoim wolnym równym tempem.
Mijamy się co chwilę z grupą naszych dziesięciu żołnierzy. To gratisowa usługa wliczona w cenę biletu. Idą z nami od samego początku, aż na szczyt. Są obowiązkową obstawą każdej grupy. Uzbrojeni po zęby, z karabinami i to nie tylko ze zwykłymi kałachami, ale z takim, co to trzeba na ziemi ustawić oby oddać serię strzałów. Pilnują nas, a może pilnują swoich rwandyjskich tajemnic? Tego nie wiemy. Dziesięciu uzbrojonych żołnierzy robi wrażenie. Czujemy się bezpiecznie. Mam jednak wrażenie, że w oddali słychać strzały, a nawet jakiś wybuch. Ale i tak jest bezpiecznie.
Po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Jest chatka bez ścian i blaszany domek bez podłogi i kibel z dziurawymi skórzanymi fotelami z oparciami, służącymi za sedesy. To Afryka. Ma talent. Rozbijamy namiot na deskach pod dachem. Coś trzeba robić do nocy. Coś jemy, drzemiemy, a czas płynie zbyt powoli. Jest zimno i brzydko. Jest błoto i chmury, A namiot? Jest niewielki. Zbyt mały na nas trzech. Leżymy jeden obok drugiego, ramię przy ramieniu. Nie ma szansy, aby się przewrócić na drugi bok. To nie będzie sen. To będzie męczarnia. Damy jednak radę. Najwyżej będziemy zmieniać pozycję wszyscy razem. To tylko dziesięć godzin snu. Do jutra. Do 5 rano. Obyśmy tylko za często się nie wiercili. Do jutra.
cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl