Idziemy na Mount Meru. Joseph załatwił nam ekipę, z którą wejdziemy na górę. Sam niestety zostaje w Arushy. Dostaje od nas kilka zadań. Ma załatwić tanzańską muzykę, bananowy dżem i ogarnąć dalszą część pobytu w Tanzanii. A my jedziemy do Arusha National Park, na terenie którego znajduje się Mount Meru. Już tu kiedyś byłem. Cztery lata temu na safari razem z Josephem. Tym razem jedziemy prosto do miejsca, z którego wyruszają trekkingi. Mijamy stada zebr, bawołów i antylop i stajemy u stóp Mount Meru, u podnóża którego znajduje się wspaniały las deszczowy. Wyruszamy z przewodnikiem, jego asystentem, kucharzem, czterema tragarzami i strażnikiem ze strzelbą. Strażnik musi iść z nami, bo idziemy przez busz i las, w których żyją bawoły i słonie. Jest też parę drapieżników, więc lepiej mieć kogoś do ich odstraszenia. Oczywiście mam nadzieję, że atakujące nas zwierzęta zauważymy na czas. Oprócz nas idzie jeszcze grupka Holendrów i Hiszpanów.
Jest upał. Na szczęście po krótkim marszu w pełnym słońcu wchodzimy do lasu i słońce już tak nie doskwiera. Przed nami sześciogodzinna wędrówka do pierwszego noclegu – Miriakamba Hut. Droga nieco nudna. Idziemy wolno. Tylko chwilami droga robi się bardziej stroma, ale praktycznie cała trasę można pokonać samochodem. A swoją drogą to jest właśnie trasa, którą czasem jeżdżą samochody – w nagłych przypadkach.
Mijamy ciekawe drzewo, które jest chyba największą atrakcją dzisiejszego dnia. W zasadzie to przechodzimy pod nim. Przypomina te drzewa, które obrastają świątynię Angkor w Kambodży. Mijamy też stada czarnobiałych kolobusów, żyrafy i bawoły. A ja w międzyczasie szlifuję mój suahili z przewodnikiem. Uczę się nowych słówek. Umiem już na przykład powiedzieć żyrafa (twiga), las (haraka) i bawół (mbugo).
W końcu jesteśmy na miejscu. Naszym oczom ukazuje się kilka solidnych chatek, wśród których są oddzielne jadalnie, kuchnie, sypialnie i pomieszczenia biurowe. Część z nich jest murowana. Wszędzie jest prąd (energie czerpią z baterii słonecznych). No niezła infrastruktura. Troszkę lepiej niż w Rwandzie ;-) Dostajemy pokój tylko dla naszej trójki. Dostajemy też ciepłą wodę do umycia i zaraz potem kolację. Jak zwykle jedzenia jest mnóstwo: zupa, pieczone ziemniaki, makaron, sos z wieprzowiną, warzywa i owoce. Do tego całego luksusu można kupić piwo i colę. Tanzania dobrze jest przygotowana na turystów.
Na koniec dnia przypominam sobie jeszcze nowo poznane słówka i idę na specjalny podest, aby podziwiać wspaniały widok na góry i rozgwieżdżone niebo nad Kilimanjaro. Mógłbym tak tu siedzieć w nieskończoność i patrzeć w gwiazdy. Szkoda, że nie mogę tu spać. Przecież wrócę tu za 5 godzin na wschód słońca.