I co? Tak fantastycznego widoku Kili i Mount Meru się nie spodziewałem. Nad chmurami, pod chmurami, ze śniegiem i błękitnym niebem. Szczęśliwie lądujemy. Formalności wizowe przechodzimy bez problemu. Całe szczęście, że Paweł w ostatniej chwili zabrał z Polski żółtą książeczkę ze szczepieniami, bo na lotnisku w Tanzanii sprawdzają, czy mamy szczepienia przeciwko żółtej febrze. Ciekawe co grozi za brak szczepionki. Chyba nie chcę się przekonywać. Płacimy po 50 dolarów za wizy. Tylko Robertowi dziwnym trafem udało się prześlizgnąć bez płacenia. I kolejna ładna afrykańska wiza ląduje w moim paszporcie. Karibu Tanzania po raz trzeci!
Joseph czeka na nas na lotnisku. Cieszę się, że go widzę. Ma problem z nogą. Miał wypadek podczas safari i wyraźnie utyka. Nie pójdzie z nami na Mount Meru. Bardzo żałuję. Ale i tak miło się z nim spotkać. Znów organizuje nam pobyt, trekking i nieplanowane atrakcje. Dobrze znowu porozmawiać z kimś, kto dobrze mówi po angielsku. Jedziemy do Arushy. Joseph nie może sam prowadzić, więc wynajął kierowcę. Jest jeszcze z nami dodatkowy kumpel Josepha - Simon, który mu pomaga. Zawożą nas do hotelu Davos. Znam ten hotel. To w tym miejscu dwa lata temu zostawiliśmy Finkę po powrocie z Safari. Dostajemy pojedyncze pokoje z moskitierami. Cena: 25 000 szylingów za noc. Dobra cena. Brakuje tylko klimatyzacji. Zostawiamy bagaże i jedziemy z Josephem załatwić kilka podstawowych spraw, czyli tanzańskie SIM karty, wypożyczyć Robertowi buty na trekking, wymienić dolary na szylingi i oczywiście coś zjeść.
Jak działa tanzańska wypożyczalnia butów? Turyści schodzący z Kilimanjaro wymieniają po trekkingu swoje buty na pamiątki. Handlującym tymi pamiątkami buty nie są potrzebne, więc sprzedają je pewnemu człowiekowi. A on wypożycza buty takim jak my, którzy z różnych powodów ich nie mają. Na przykład Robertowi. Płacimy 20 000 Tsh za trzy dni wypożyczenia.
Jak załatwić tanzańską kartę SIM? To proste. Można kupić na ulicy, doładować i używać tak, jak w Rwandzie, czy Burundi. Ale można też pójść do siedziby Airtel i zarejestrować kartę wraz ze swoimi danymi (kserują paszport). To spowoduje, że tej karty i tego numeru będzie można używać podczas kolejnych pobytów w Tanzanii i prawdopodobnie uprawnia też do czegoś jeszcze o czym może kiedyś się dowiem.
Jak wymienić pieniądze na tanzańskie szylingi? W jednym z licznych kantorów. Przy odrobinie szczęścia dostaniemy solidną ilość banknotów o nominałach 2000 Tsh (warte trochę ponad 1$). My wymieniliśmy po 300 dolarów i zostaliśmy uszczęśliwieni taką właśnie solidną porcją banknotów. Oczywiście należy pamiętać o właściwym roczniku banknotów, który tu sprawdzają. Aby dostać najlepszą cenę (a czasem nawet w ogóle wymienić dolary) trzeba mieć banknoty studolarowe i z jak najświeższą datą produkcji.
Zjadamy popołudniowe śniadanie, płacimy Josephowi za trekking i już we własnym zakresie wracamy taksówką do hotelu na drzemkę. Właściciele hotelu mieli naprawdę fajny pomysł, aby z namiotem rozstawionym na łóżku i służącym jako moskitiera. Przydałyby się jeszcze ekrany dźwiękoszczelne, bo hałas ulicy jest nie do wytrzymania. Z pomocą przychodzi ulewa i burza. Jej pomoc polega na tym, że ulewny i głośny deszcz, spadając na blaszane dachy, zagłusza samochody i pozostałe hałasy. Zamiast kilkugodzinnej drzemki mam kilkugodzinne wyczekiwanie na wieczór. Na wieczór zaplanowaliśmy zwiedzanie Arushy z Josephem.
Dobrze, że jest Joseph. Arusha nocą może być ciekawa. Zaczynamy od indyjskiej knajpy. Znam ją. Już tu byłem. Dobre, ostre żarcie. Najadamy się i napijamy we trzech za 30 000 Tsh (19 dolców) i możemy iść w miasto. Mają tu bananowe piwo? Mają. No to poszukajmy. Idziemy grzecznie z Josephem i jego kumplem ciemną ulicą. Co chwilę jednak oglądamy się za siebie. Czy już teraz dostaniemy łomot, czy dopiero za chwilę? Ale nic się nie dzieje. Idziemy w coraz bardziej podejrzane rejony Arushy. Kończy się asfalt, a zaczyna dzielnica barowa. Wchodzimy do wskazanego pomieszczenia i kupujemy w barze za kratkami kilka butelek bananowego piwa. Oczy bywalców tego miejsca śledzą nas uważnie. Mam nadzieję, że obecność Josepha zapewnia nam bezpieczeństwo. Wychodzimy. Idziemy za róg. A tu jeszcze ciekawiej. Joseph jest w swoim żywiole. Pokazuje nam inną stronę Tanzanii, czyli lokalne atrakcje. Tym razem wchodzimy do baru, w którym pije się prawdziwe bananowe wiejskie piwo. Śmierdzi jak cholera. Wielkie wiadra z piwem czekają na chętnych. My chętni nie jesteśmy. Ale kilku bywalców sączy podejrzany trunek nalewany do szklanek chochlą prosto z wiadra. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Gdzie teraz Joseph nas zabierze? Na dziwki. Skoro są bary z prawdziwym bananowym piwem to są też dziwki. Ile kosztują? Podchodzimy z Josephem do kilku z nich i pytamy o cenę. Mówią tylko w suahili. Niestety nie znam odpowiedniego słownictwa. Ale JP świetnie się dogaduje. Ceny zaczynają się od 2000 Tsh. W zależności od usługi ceny są różne. Można też wybierać spośród nich. Większe, mniejsze, z długimi włosami, z krótkimi, ładne, brzydkie, krościate, piegowate, młodsze, starsze, ciemniejsze i jaśniejsze.
I tak oto zobaczyliśmy nocne atrakcje w Arushy, z których korzystają jej mieszkańcy. Lokalne bary z bananowym kwaśnym piwem, dziwki, dyskoteki. A i pewnie można by tu porządnie w mordę dostać. Nie korzystamy z żadnych z tych usług. Wracamy do hotelu. Za to jednak lubię podróżować z Josephem. Zawsze pokaże to, czego się nie zobaczy na zorganizowanych przez biura wycieczkach.
Mamy swoje piwo i mamy trzcinę cukrową. Tylko jak ją obrać. Pożyczam z hotelowego baru nóż i skrobię trzcinę z wierzchniej warstwy i łamię na kawałki. Słabo mi idzie. Trochę soku jednak udało mi się wyssać. To jednak męczące. Kiedyś dojdę do wprawy i będę wysysał sok z trzciny jak miejscowy.
Nocne zwiedzanie Arushy zakończone. Jutro Mount Meru!
cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl