Trochę zmęczyła nas wędrówka po wzgórzu z wodospadami. Ciekawe jak za kilka dni zniesiemy wędrówkę na Mount Meru, gdzie już nie będzie tak prosto, jak na Mount Heha. Optymistycznie to jednak nie wygląda. Na koniec pobytu nad wodospadami płacimy za bilety po 10 000 franków i wracamy szutrówką do głównej drogi, słysząc wciąż zza okien samochodu „muzungu, muzungu!”. Mieliśmy szczęście. W momencie, gdy dojeżdżamy do asfaltowej drogi zaczyna padać deszcz. To chyba koniec atrakcji na dziś. Teraz czeka nas już tylko jazda i podziwianie zielonego i górzystego Burundi z okien samochodu.
Prace społeczne już zdążyły się zakończyć. Jest godzina 14. Czas na śniadanie. W Rutarze kupujemy dziesięć grubaśnych bananów za 1000 franków i tankujemy paliwo. Aby jednak nalać paliwo do baku potrzebne są dwie osoby. Jedna z nich trzyma pistolet umieszczony w baku, a druga kręci korbą przy dystrybutorze. I działa. Z Rutary tym razem wyjeżdżamy bez pozwolenia. Kierujemy się do Nyanza du Lac. Dookoła las, bananowce, góry, wypalane cegły, czyli ładne górskie Burundi. W miasteczku Makamba robimy sobie przerwę na posiłek. To przerwa na krowę na patyku. Zatrzymujemy się w centrum tuż obok wiszącej na haku krowy. To restauracja i rzeźnik jednocześnie. Szef kuchni odcina małe kawałeczki z wiszącego mięsa, nadziewa na patyk, obtacza w rozsypanej na stole soli i kładzie na grillu. Kilkanaście minut i obiad gotowy. Pyszny. Dookoła zebrał się tłum gapiów, bo kto to słyszał żeby muzungu jadł razem z miejscowymi w podłej knajpie.
Do jeziora 40 km. Zjeżdżamy z gór. Pojawiają się lasy pełne palm oliwnych i rowerzyści transportujący świeżo wytłoczoną oliwę. Jest jezioro. Jesteśmy na samym południu Burundi. Nyanza du Lac to spora wioska rybacka. Na progach spowalniających uliczni sprzedawcy próbują wcisnąć nam talerze pełne ryb mukeke, sangala i takich malutkich suszonych rybek sprzedawanych jako dodatek do sosów. Zjeżdżamy nad samą wodę. Dookoła mnóstwo rybackich łódek gotowych, aby wyruszyć na nocny połów. Nie wielkich suszarkach leżą ogromne ilości malutkich rybek. Suszą się na słońcu. W okolicznych sklepikach można kupić ryby do wyboru do koloru, świeże, mrożone, wędzone, suszone.
Bardzo ładne miejsce. Musimy jednak jechać dalej. Musimy zdążyć przed zmrokiem do Bujumbury. To znaczy wiemy, że nie zdążymy, bo kierowca przez cały dzień wlecze się strasznie. Ale liczymy na to, że zbliżający się wieczór zmobilizuje go do normalnej jazdy. Musi wiedzieć, że po zmroku zdarzają się blokady i napady. A noc na tej szerokości geograficznej nadchodzi momentalnie.