Nasz cel – zdążyć przed zachodem słońca do Bujumbury. Może się udać pod warunkiem, że kierowca przekroczy tajemniczą granicę 60 km/h, której się trzyma. A podobno w Burundi nie obowiązują ograniczenia prędkości. Wyruszamy. Znów ciasno w naszym samochodzie. I znowu ten przewodnik między nami na tylnym siedzeniu. A może się go pozbyć po drodze?
Jedziemy. Ale nie za długo. Nie zdążyliśmy dojechać do centrum miasteczka, kiedy Pawłowi przypomina się, że nie zabrał z hotelu dokumentów. To może być koniec naszej zaplanowanej podróży po Afryce. Jak ich nie znajdzie możemy mieć spore kłopoty. W Burundi nie ma polskiej ambasady, ani konsulatu. Zupełnie nic. Wracamy do Peace Lodge. Na szczęście dokumenty leżą nie ruszone. Ulżyło nam.
Zaczynamy dzień od nowa. A tu kolejna niespodzianka. Wyjazd z miasteczka nieczynny do godziny 10. W Burundi trwają właśnie obowiązkowe prace społeczne i nie wolno wyjeżdżać. Nie można też zrobić zakupów. Wszystkie stragany są zamknięte. Nie możemy więc kupić bananów na śniadanie. Dyskusje naszego kierowcy z pilnującym sznurka blokującego wyjazd z miasteczka strażnikiem nie przynoszą efektu. Powinniśmy zdobyć pozwolenie od kogoś ważnego. Wracamy. Kierowca gdzieś idzie. Wraca i mówi, że pozwolenie jest. Ustne. No ciekawe jak to powie pilnującemu sznurka. To jednak działa. Mówi, że pozwolenie jest i sznurek ląduje na ziemi. Czyli wystarczyło ściemnić, że mamy pozwolenie. Co za kraj… Dobrze, że nie czekamy do 10 rano aż skończą pracować ku chwale Burundi.
Pogoda na razie nam sprzyja. Jest przyjemnie chłodno. Zjeżdżamy z głównej asfaltowej drogi na równiutką czerwoną, prawdziwie afrykańską szutrówkę. Dookoła wysoki las. Nasz szutrówka niespodziewanie przeradza się w nieco gorszę drogę po skałach. Mijamy Burundyjczyków wyrąbujących kawałki skał. Wzbudzamy sensację, choć ta droga prowadzi do popularnej turystycznej atrakcji. Dookoła słychać „muzungu, muzungu!”. Maluchy biegają obok jadącego samochodu, machają do nas i krzyczą, żeby im dać puste butelki. Po kilku kilometrach jazdy po skałach wjeżdżamy w ceglaną okolicę. Tym razy mijamy stosy świeżo wypalonych z błota jaskrawoczerwonych cegieł. Mijane domy też są z cegieł. W jakiejś wiosce musimy zapłacić 3000 franków opłaty za przejazd (dla jakiejś lokalnej komuny) i dojeżdżamy do wodospadów Karera.
Stajemy tuż przed wielkim wodospadem. No, tego się nie spodziewałem. Wodospad robi duże wrażenie. Wysoki, zbudowany ze skał, pośród palm i tropikalnej roślinności. Wody wprawdzie dużo z niego nie leci, ale wrażenie potęguje wysokość wodospadu. W okolicy jest 5 podobnych wodospadów, które pokonują dwie rzeki, łącząc się ostatecznie ze sobą przed ostatnim, największym z nich. Ładna okolica, naprawdę ładna. Burundi może być ciekawe. Ma spory potencjał turystyczny.