Geoblog.pl    Gerber    Podróże    W drodze na najwyższe szczyty Afryki: Rwanda, Burundi, Tanzania 2013, czyli Afryka z szympansem za rękę    BURUNDI - DZIEŃ 1 - STRACH
Zwiń mapę
2013
30
sty

BURUNDI - DZIEŃ 1 - STRACH

 
Burundi
Burundi, Bujumbura
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6691 km
 
Jedziemy do Burundi. Jak tam jest? To kraj zagadka. Nieznany, nieodwiedzany, niepolecany. Czy znowu się pozytywnie zaskoczymy? Raczej nie. Wydaje się, że Burundi może się okazać bardzo szokującym krajem po wizycie w uporządkowanej Rwandzie. Nie mamy tam też nikogo, kto pomógłby nam się oswoić w pierwszych dniach pobytu w nowym kraju.

Punktualnie o 8.30 przyjeżdża załadowany autobus linii Volcano Express do Bujumbury. Mamy cztery bilety. Ładujemy się i nasze bagaże tak, że dwa plecaki trzeba podawać przez okno żeby zablokować drzwi i w ogóle żeby się zmieściły. Od tej pory, jak ktoś będzie chciał wsiąść albo wysiąść to tylko przez okno, drzwi kierowcy albo nastąpi dłuższa przerwa związana z przeładowaniem naszego bagażu.

Do granicy nie mamy daleko. Jedziemy serpentynami przez nieco dziksze i mniej zamieszkałe tereny. Jest mniej wiosek i więcej drzew. Drzewa są starsze niż gdzie indziej. To są drzewa, które rosły jeszcze przed ludobójstwem. Grzegorz opowiadał nam, że dopiero niedawno w Rwandzie zezwolono na wypalanie cegieł. Ma to ścisły związek z drzewami dlatego, że do wypalania cegieł potrzebne jest drewno. A drewna do tej pory nie było dlatego, że w czasach ludobójstwa Hutu wycinali drzewa, aby łatwiej można było znaleźć ukrywających się w lasach Tutsi. Te drzewa, które przetrwały tamten okres zostały wycięte przez powracających na teren Rwandy Tutsi. Oni znowu potrzebowali drewna na opał. I przez to wspaniałe lasy deszczowe Rwandy zostały wycięte, szczególnie na północy kraju. To, co rośnie teraz to odrosty i nowe drzewa, nie starsze niż 19-letnie. To widać. Tyle czasu zajęło przyrodzie częściowe odbudowanie po mrocznych latach XX wieku. Drzewa odrosły. Ale nie odbudowano lasów, wielkich, starych deszczowych lasów. Takich lasów już w Rwandzie nie ma. Dopiero przy granicy z Burundi las jest gęstszy, a drzewa starsze.

A co słychać na międzynarodowym przejściu granicznym Rwanda – Burundi? Folklor. Jest Pan z kurą i kogutem. Chciałby je opchnąć komuś z autokaru linii Gaagaa, ale to chyba słaby towar, bo zainteresowany Pan z okna autobusu, który je oglądał rezygnuje. Pozostali pasażerowie pewnie są zadowoleni z jego decyzji. I autokar odjeżdża bez kur na pokładzie. Ktoś inny pakuje do bagażnika setki butelek piwa Amstel. A my grzecznie prosimy o wyjazdową pieczątkę i idziemy do Burundi. Idziemy, bo pasażerowie nie mogą przekraczać granicy autobusem. Wszystko idzie sprawnie. Jeszcze szybkie spojrzenie na zawartość plecaka i jesteśmy w Burundi. To jedno z najbiedniejszych państw świata. Od razu pojawiają się żebrzący ludzie. Pojawiają się też znane z Ugandy kurczaki na patykach. Ale nie jesteśmy jeszcze na nie gotowi. Pakujemy się ponownie do busa i ruszamy w szaloną podróż do Bujumbury.

Kierowca jak ręką odjął zapomniał o zasadach z Rwandy i pędzi na złamanie karku po krętych górskich drogach. Wyprzedza na zakrętach na trzeciego. Nawet Rwandyjczycy są przerażeni. My też. Ciekawe czy dojedziemy. Czołowe zderzenie przeżywamy chyba ze trzy razy. Jakimś cudem udaje nam się w ostatniej chwili odbić na właściwy tor jazdy.

Jest ładnie. Jest zielono. Jest jeszcze więcej drzew niż na południu Rwandy. Mijamy prawdziwy pierwotny las, niezniszczony wojnami i wycinką. Musimy być całkiem wysoko nad poziomem morza, bo długo zjeżdżamy w dół. Burundyjczycy podróżują uczepieni z tyłu ciężarówek. Ja bym chyba tak nie zaryzykował. Przyczepiają się po kilku na rowerach do samochodów i ułatwiają sobie podjazdy. A ci, którzy rowerów nie mają, jakimś cudem siadają z tyłu w różnych zakamarkach nadwozia i jadą sobie na gapę.

Wioski są biedne. To widać. Jest brudno, bałagan. Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jest może nawet gorzej niż się tego spodziewałem. Zobaczymy co będzie w stolicy. Tylko żeby tam dojechać w całości. Robi się cieplej. Pojawiają się palmy i całe mnóstwo producentów świeżo wypalanych cegieł z błota. Jest tego całe mnóstwo. Kto to wszystko kupi? Jest tego cała masa! Nagle pojawia się płaski teren. Widać jezioro Tanganika. To tam właśnie jedziemy. Widzimy, że jeszcze sporo musimy zjechać w dół, aby tam się znaleźć. Piękny widok na jezioro i Bujumburę. Ale czy miasto też będzie takie ładne. Raczej się na to nie zapowiada. I tak jest w rzeczywistości. Miasto jest strasznie biedne. Tu nawet motorki się skończyły. Zamiast nich taksówkami są zwykłe rowery. Trochę mnie zatkało. Trochę się tego boję. Muszę się przyzwyczaić. Przecież w Ugandzie też na początku odczuwaliśmy strach. Od paru kilometrów jadę już na stojąco. Musieliśmy zrobić małe przetasowanie, bo kilka osób chciało wysiąść i w wyniku tego straciłem moje siedzące miejsce. Autobus wiezie nas na slamsowaty dworzec autobusowy przez podłe okolice. Uwalniamy się w końcu z niego.

Jakiś gość w mundurze zgarnia nas z autobusu, zabiera paszporty i prowadzi do kanciapy. Taksówkarze nagabują nas na swoje usługi. Bierzemy tego, który był pierwszy i płynnie mówi po angielsku. Jedziemy do Saga Plage. Najpierw jednak musimy zdobyć burundyjskie franki. Taksówka wiezie nas do centrum. Osoby, które nigdy nie były w Afryce nie są w stanie sobie wyobrazić centrum Bujumbury. Chaos, sklepy za kratami, podejrzane typy, pełno żebraków, strach. Musimy wyjść do kantoru. To jakaś dziura w zakratowanym korytarzu. Wymieniamy 600 dolarów. Dostajemy cały stos burundyjskich franków. To szmaty nie pieniądze. Chyba nikt ich nigdy nie wymienia na nowe. Banknoty są niewyobrażalnie zniszczone. Prawie nie widać nominałów. Przechrzciliśmy franki na szmaty i taką nazwą od tej pory się posługujemy. Wymiana się udała. Jedziemy do hotelu. Olewamy naszych kilka rezerwacji, które zrobiliśmy przed wyjazdem po to, aby uzyskać burundyjską wizę. Jedziemy do rekomendowanego przez Grzegorza hotelu nad samym jeziorem, na pięknej piaszczystej plaży.

Przedarliśmy się przez brzydkie miasto. Nie było blokad, nie było napadów. Tu jest trochę lepiej niż w centrum Bujumbury. Ale i tak nieco się boimy. Bierzemy fajny bungalow na plaży za 65 dolarów za noc. Staramy się oswoić z nowym krajem, ale na razie nam nie wychodzi. Chwilę nam to zajmie. Musimy coś zjeść. Na szczęście na plaży jest bar. Jego konstrukcja jest wątpliwej jakości i wygląda jakby zaraz miał się przewrócić do jeziora. Kiepsko się wchodzi. Schody są już dawno połamane, a bar kołysze się na falach jeziora. Spadniemy? Na razie nie zawala się. Jest ciepło i przyjemnie. Mamy chwilę oddechu po szaleńczej podróży i szoku w Bujumburze.

Co tu jednak robić przez cały dzień? Nie będziemy przecież tak bezczynnie siedzieć. Powinniśmy skombinować sobie burundyjski numer telefonu żeby czasem odzywać się do Polski. Okazuje się, że żadne z naszych telefonów w Burundi nie działa. Żadna polska firma nie posiada umowy roamingowej z burundyjskimi operatorami. To naprawdę zapomniany przez Polskę kraj. Warto spróbować przezwyciężyć strach.

Idziemy z Robertem do miasta. Wzbudzamy duże zainteresowanie. Białych brak. Śmieją się, pokazują nas palcami. Ale jeszcze nie jest źle. Po kilku próbach dogadania się w sprawie kupna karty SIM, zarówno po anielsku, francusku i w swahili w końcu się udaje. Kupujemy dwie karty z dwoma numerami i po cocacoli. Karty działają. Teraz spróbujmy znaleźć supermarket. Już wiemy, że francuski i swahili to będą nasze najważniejsze języki w Burundi. W jakimkolwiek jednak języku byśmy nie mówili i tak się z nas podejrzanie śmieją. W swahili dogaduję się z chłopakami na rowerach i mają nas zawieźć do supermarketu. Tak przynajmniej nam się wydaje. Ale gdzie to jest? Tego chyba jeszcze nawet oni nie wiedzą. Jak już znudziło się im paradowanie z muzungu na bagażnikach rowerów zatrzymują się i wspólnie zastanawiamy się, gdzie tak naprawdę chcemy jechać i co to jest supermarket. W końcu znajdujemy supermarket. Nazwa się zgadza. Jest kilka podstawowych towarów. Robimy zakupy i już taksówką wracamy na naszą plażę.

Pierwszy kontakt z miastem za nami. Nic nam się nie stało. Jest jednak okropne. Meldujemy się telefonicznie w Polsce. Karty są słabe. Ale są. Nie da rady wysłać smsa. Można zadzwonić. Ale dwie minuty połączenia z Polską kosztują majątek. Ale to i tak lepsze niż brak zasięgu w naszych polskich telefonach. Możemy też dzwonić do siebie nawzajem i na burundyjskie numery telefonów. O to też nam chodziło.

Dzwonimy do agencji turystycznej, która chciała nam zarezerwować jeden z hoteli i umawiamy się z jakąś dziewczyną na plaży. Robimy piwko i jest przyjemnie. Jakieś miejscowe dziewczyny kołyszą się w rytm muzyki, a my kątem oka obserwujemy jak fajnie się poruszają. W międzyczasie przyjeżdża dziewczyna z biura. Ładna, ale spora. Dobrze mówi po angielsku. Omawiamy z nią to, co chcemy zobaczyć i stawiamy jej piwo. Chyba się trochę gubi i lekko wstawia. Mówi, że lepiej będzie jak pojedziemy z nią do biura. No i proszę. Jesteśmy tu ledwie parę godzin i w nocy wybieramy się do miasta, do okropnego miasta. Wskaźnik odwagi wynosi jednak już dwa piwa. Jedziemy z nią. Miasto tak jak było okropne, tak samo jest okropne po ciemku. Dziewczyna po tym piwie jakoś słabo jedzie. Plącze jej się język. Biuro jest w samym centrum, ale tu wszystko wygląda jak podejrzana okolica. Szybko wchodzimy do małego biura i zamykamy się z nią kłódką za grubymi kratami. Mówi, że teraz jest bezpiecznie.

Próbuje przygotować nam ofertę na wycieczkę po Burundi. Początkowa cena: 2000 dolarów. Nieźle zaszalała. Bierzemy sprawę w swoje ręce. Cena spada do 500 dolarów. Trochę taniej. Będziemy za to mieli 3 dni podróżowania i najważniejsze – wejście na Mount Hehę. Uzgodnione. Dobrzy klienci z nas nie są. Wracamy do naszego Saga Plage i pierwszy dzień w mrocznym Burundi jest już za nami.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 29 wpisów29 5 komentarzy5 101 zdjęć101 0 plików multimedialnych0